Po doświadczeniach z autobusem chcieliśmy wrócić do Quito samolotem, ale nie było już miejsc, więc przeprosiliśmy się z Trans Esmeraldas i o 20.30 wyruszyliśmy w podróż powrotną. Zaopatrzyłem nas w butelkę szkockiej i colę, żeby łatwiej znieść niewygody, ale tym razem podróż autobusem było o niebo lepsza i nawet szkockiej nawet nie otworzyliśmy (nadrobiliśmy to w pierwszy wieczór w u Bogdana :). W miarę szybko zasnęliśmy, a miejsca były wygodniejsze. Za to mieliśmy spektakl przygotowany przez policję i siły zbrojne Ekwadoru. Ledwie wyjechaliśmy z El Coca autobus zatrzymał się przy posterunku policji i wszyscy musieli wysiąść z wozu, który został przeszukany, wydawało nam się w celu znalezienia narkotyków. Przeszukany to słowo mocno na wyrost bo po prostu przeszedł sie po nim funkcjonariusz. Pasażerowie wyrywkowo pokazali co mają w plecakach i pojechaliśmy dalej. O 2.30 obudził nas żołnierz w mundurze moro i zapytał "extranjeros?" na co nieopatrznie odpowiedzieliśmy "si". Zaspani musieliśmy wysiąść i zostaliśmy zapisani w książce (imiona, wiek, czas pobytu w Ekwadorze i zawód (?). Szczerze mówiąc - totalny idiotyzm! W autobusie było więcej obcokrajowców, ale chyba tylko my i dwójka Francuzów była na tyle naiwna żeby się do tego przyznać bo nikt inny wtedy nie wysiadł. Wyglądało to na badania marketingowe dla ministerstwa turystyki prowadzone przez wojsko ;) Kolejna pobudka o 5.45 - pada deszcz, jest zimno i szlag mnie trafia, bo tym razem każą znowu wysiąść wszystkim, ktoś się przechadza po autobusie i możemy wsiadać z powrotem. Nie miałbym nic przeciwko prawdziwej kontroli antynarkotykowej - tzn. pies obwąchuje bagaże itp., ale całe te szopki wyglądały mi na wykonanie rozkazu o poszukiwaniu narkotyków. I kluczowym słowem jest poszukiwanie, nie znalezienie. Koniec końców ok. 7.00 dotarliśmy do Quito. Jeszcze tylko taksówka i jesteśmy w domu.