Pierwszy dzień w naszym ośrodku aklimatyzacji z dżunglą (bo nie ma co się oszukiwać, ekstremalne przeżycia to może w głębszej dżungli, albo bliżej granicy z Kolumbią) minął na zupełnym relaksie – hamak, obiad, hamak, pierwszy spacer po gęstym lesie, hamak, kolacja, hamak, pierwsza tarantula tuz obok hamaka. Nie powiem – to widok niespecjalnie komfortowy. Tarantule podobno skaczą jak się zdenerwują, więc staraliśmy się utrzymać spokojną atmosferę, bez krzyków i niekontrolowanych ruchów. Ale świadomość, że w nocy na dachu mogą ich być dziesiątki (a na większych dachach pewnie i setki) nie wzmagała naszej chęci położenia się spać i to niezależnie od magicznie błękitnej moskitiery pod którą można się było schować celem spędzenia kilku romantycznych chwil. Pomijając tarantule i nocny spacer po lesie w poszukiwaniu innych pająków, to nasz pierwszy pobyt w dżungli amazońskiej nie był przesadnie przeładowany adrenaliną. Podczas blisko trzech dni spędzonych w Yarina Eco Lodge zobaczyliśmy wprawdzie tapiry, kapibary, małpy, tukany i niezliczone ilości wielonogich insektów, w tym kilkanaście rodzajów pająków, ale głównie przenieśliśmy przez dżunglę sporo błota z jednej części na drugą. Dla mnie największą atrakcją był upalny i ulewny deszcz, w którym biegałam boso po gorących kamieniach i czułam się cudownie. Prawie tak cudownie jak po naszych ponownych zaślubinach, tym razem tradycyjnie w katolickim, a jednocześnie keczuańskim obrządku. Poznaliśmy rodzinę amazońskich Indian Kiczua (Quichua) (bo są też Ci tradycyjni z Andów), która oprócz tego, że mieszka w domu zbudowanym z bambusa i gotuje na „piecoognisku” z wyglądu nie różni się niczym od jakiejkolwiek innej rodziny ekwadorskiej. Zarabiający na życie rolnictwem i rękodzielnictwem dzisiejsi Kiczua hołdują dziwnej mieszance sposobu życia ludzi dzikich i cywilizowanych, są bogobojnymi katolikami jednocześnie wierząc w duchy lasu i bóstwa najwyższych gór. Chciałabym mieć jeszcze okazję poznać bliżej więcej Kiczua, ale może też Guarani i Kofanów (z wszystkim pracuje Gosia, moja bratowa, która w dżungli przeżywa prawdziwe przygody, takie jak czekanie na samolot przez dwa dni tylko na orzeszkach czy konieczność wymyślania coraz to nowych sposobów na uniknięcie picia tradycyjnej chichy czy zupy z małpy). Więc chyba musimy wrócić do dżungli. Może w Boliwii albo w Brazylii. Może jeszcze nie teraz, ale na pewno kiedyś. Bo trudno nie zakochać się w miejscu, w którym mimo, że nigdy nie ma zupełnej ciszy, to odczuć można niespotykany nigdzie indziej spokój.
Como es arriba es abajo.
Cuando veo el rio, veo el cielo.
Silencio para eschuchar la vida, el corazon del mundo...