Nasza przygoda z niedogodnościami życia w dziczy zaczęła się już kilkanaście godzin przed dotarciem do dżungli – w momencie zajęcia miejsc 1 i 2 w autobusie Trans Esmeraldas na trasie Quito-El Coca. Przyzwyczajeni do super wygodnych siedzeń-prawie-łóżek w autobusach Cruz del Sur w Peru nie widzieliśmy żadnego problemu z wyborem pomiędzy 8 godzinami (w rzeczywistości dziesięcioma) w nocnym autobusie za 20 dolarów a 30 minutami w samolocie za dolarów 120 (szczególnie, że oboje dobrze wiemy co zrobić z zaoszczędzonymi w ten sposób pieniędzmi plus jeszcze obiecałam św. Krzysztofowi 100 dolców na cele charytatywne za uratowanie naszych zdjęć z Peru, ale biorąc pod uwagę, że nie wszystkie dało się uratować, a aparat się zepsuł to już sama nie wiem ;). Ledwo wsiedliśmy do autobusu a już było wiadomo, że podróż łatwa nie będzie. Na tych pierwszych w autobusie miejscach nie mieliśmy szans na wyprostowanie nóg, a konieczność trzymania bagażu podręcznego blisko siebie (czytaj w nogach) utrudniała siedzenie nawet w pozycji maksymalnie przykurczonej. Gdy po kilku minutach pojawiły się nieodłączne elementy każdej traumatycznej podróży – drące się w niebogłosy dziecko i nogi pasażera z tyłu kopiące mnie co chwile w siedzenie (na szczęście nie to metaforyczne), a autobus, mimo ustalonego rozkładu, nie ruszał pół godziny po planowanym odjeździe, byliśmy już zupełnie wściekli na naszą decyzję o niskobudżetowym podróżowaniu… No, ale na szczęście zmęczenie i chęć jak najszybszego przetrwania tej nocy sprawiły, że dość szybko udało nam się zasnąć. Tuż przed odpłynięciem zarejestrowałam jeszcze symboliczny poczęstunek od linii (paczuszka zadziwiająco dobrych herbatników i coca cola rozlewana podczas jazdy z dwulitrowej butelki w prawdziwie ekwilibrystyczny sposób) i inicjacje, jak się okazało, całonocnego przeglądu sentymentalnej muzyki ekwadorskiej.