Po szybkim śniadaniu ok. 8.00 wyruszyliśmy w drogę na północ do inkaskich ruin. W słońcu jest wręcz gorąco i trudno uwierzyć, że jest zima, ale szron na ścieżce w miejscach gdzie nie dotarły jeszcze promienie porannego słońca przypomina, że jesteśmy w Boliwii. Wyspa jest podzielona na kilka dystryktów, na granicy których trzeba zapłacić za wstęp. Zaraz po starcie przekraczamy taką granicę i poznajemy miły zespół bileterów. W dalszej drodze spotykamy jeszcze kilka „straganów” z kolorowymi kamyczkami sprzedawanymi przez dzieciaki lub z artesaniami. Kupujemy naszyjnik dla Ewy, rękawiczki dla mnie oraz kilka kamyczków na szczęście. Trasa nie była zbyt trudna, ale położona jest 4000 m n.p.m., więc kilka podejść poczuliśmy w płucach. Choć ruiny, moim - wyrobionym podczas wizyty w Machu Picchu - zdaniem ;) nie są warte 3 godzinnego wysiłku to widok po drodze na jezioro Titicaca z ośnieżonymi szczytami w tle rekompensuje cały trud i zapiera dech nie tylko z powodu wysokości. Wielkim plusem jest też to, że po drodze nie ma wielu turystów i przez cały dzień spotykamy jedynie kilka osób, więc czujemy się jakby cała wyspa należała do nas. Warto było się tu tłuc całą noc z przesiadką i szkoda tylko, że na większą porcję Boliwii nie mamy już czasu.