Wedlug Inkow, boliwijska Isla del Sol (Wyspa Słońca) to miejsce narodzin Słońca i wszystkich innych ważnych inkaskich bostw. Tu tez miał się narodzić obecny w wielu historiach bóg Viracocha o białej skórze oraz pierwsi Inkowie-rodzice: Manco Capac i jego siostra-żona Mama Huaca. Jako ze spędzamy wieksza czesc naszych wakacji na ziemi gleboko inkaskiej, ktora mimo staran konkwistadorow, zachowala mnóstwo sladow ich istnienia przez wieki, odwiedzenie tej wyspy wydawalo się nam absolutnie konieczne. Poza tym jezioro Titicaca podobno nigdzie nie jest takie spokojne i dzikie.
Na wyspe dotarliśmy po całonocnej przeprawie „bezposrednim” autobusem z Cusco do boliwijskiej Copacabany. Około 5 rano, jeszcze na terenie Peru, nasz autobus zatrzymal się na zakurzonym rozwidleniu drog i wzieci z zupełnego zaskoczenia znaleźliśmy się z naszymi bagazami w przeraźliwie zimnym busie. Razem z Amerykanka z naszego autobusu i kilkoma Niemcami, którzy dolaczyli do nas po około pol godzinie z innego autobusu ruszylismy dalej do granicy z Boliwia (a nasz komfortowy autobus pojechal do La Paz). Przed nami było juz jednak tylko kilkanaście minut do granicy, która trzeba bylo przejść pieszo z calym bagażem. Tam oczekiwal nas już inny bus boliwijski, który dowiozl nas juz teraz bez przesiadek do oddalonej o godzine Copacabany. Prosto z autobusu, ledwo żywi i zziajani, popędziliśmy na przystan skad wedlug przewodnika o 8.30 codziennie odchodza barki na Isla del Sol. Zapomnieliśmy jednak o godzinnej roznicy czasu i po ustaleniu, ze jest 9.30, nie pozostalo nam nic jak tylko poszukac droższych barek prywatnych. Jak wszystko tutaj, nie zajęło to nam na szczescie zbyt wiele czasu. Po ustaleniu ceny na 30 boliwarow rozsiedlismy się wygodnie z zamiarem przespania się w słońcu. Nasz „kapitan” zapuścił silnik i poprosil nas o pieniadze z gory. Gdy Arek wreczyl mu 50 boliwarow czekając na reszte popatrzyl na nas ze zdziwieniem i powiedział bardzo wyraznie „trescientos”, czyli trzysta! Powiedzieliśmy mu rownie wyraznie, ze oszalal i szybko opuscilismy te kilka najdrozszych w Ameryce Poludniowej pomalowanych na zielono sklejonych desek by znaleźć cos w okolicach bardziej zdroworozsadkowych. I już wkrotce nasza nowa, tansza lodz wiozła nas bezpiecznie i niewyobrażalnie wolno na najpiękniejsze miejsce na jednym z najwyżej położonych jezior na swiecie. I już nie chce mi się pisac, ze po najtrudniejszym jak dotychczas wejściu pod gore z plecakami zastaliśmy zamknięte na wszystkie spusty drzwi pensjonatu, w którym dzien wczesniej zarezerwowałam pokoj. I przez dlugi czas ani zywej duszy, która można by o cokolwiek zapytac. Koniec końców mój dzielny maz załatwił nam alternatywne lokum z najpiekniejszym widokiem na jezioro. Hostal Illampu, z prowadzacymi go Trynidad z mezem Edwinem (którego ani razu nie widzieliśmy) z jej dwojka dzieci prywatnych i cala masa dzieci cudzych, które przesiadywaly tutaj oglądając stale zacinające się przygody Toma i Jerry’ego.