W autobusie jechaliśmy ze zorganizowaną grupą niemieckich turystów w średnim wieku. Gdyby nawet podczas jazdy nie odezwali się ani słowem to i tak odgadlibyśmy skąd są po tym w jaki sposób opuścili autobus. Bez żadnej komendy po kolei wysiadali zgodnie z zajętymi miejscami zaczynając od miejsc na samym przedzie autobusu a kończąc na tych z tyłu. Wpasowaliśmy się w tą zorganizowaną ewakuację i w ten sposób wszyscy pasażerowie opuścili nasz autobus w najkrótszym czasie w historii Machu Picchu.
W celu ochrony Machu Picchu (ogłoszonego w 1983 przez UNESCO kulturowym i naturalnym dziedzictwem ludzkości) na jego terenie obowiązują zasady, pośród których znajdujemy kilka zaskakujących zakazów, min.:
• wnoszenia żywności,
• wnoszenia wody w jednorazowych butelkach,
• używania walking sticks.
Zakazy te wydają się jeszcze bardziej dziwne biorąc pod uwagę, że nic do jedzenia w Machu Picchu kupić nie można (nie licząc koszmarnie drogiego punktu przy samym wejściu z wątpliwej jakości specjałami). Przewidując cały dzień zwiedzania mamy w plecaku dwie butelki wody, kanapki, batoniki, banany… Na szczęście nikt nas nie sprawdza i udaje nam się przemycić nasze zapasy. Naszym oczom ukazuje się widok oglądany na co drugiej pocztówce z Peru. Na miejscu jest oczywiście mnóstwo turystów i nie jest nam dane oglądać Machu Picchu przedstawianego na zdjęciach lub na Discovery Channel – pustego, pogrążonego tylko we mgle i promieniach wschodzącego słońca. Pewnie dlatego nie jest to dla nas przeżycie mistyczne, jak opisują niektórzy podróżnicy, ale rzeczywiście robi na nas spore wrażenie. I nie jest to kwestia samych budowli, ale raczej miejsca, w którym się znajdują z górującym nad nimi szczytem Wayna Picchu. Droga z Aguas Calientes do często zasnutego chmurami i niewidocznego z dołu Machu Picchu wiedzie stromą serpentyną, więc nie dziwi fakt, że miejsce to odkryto dopiero na początku XX w. Pewnie gdyby kolonizatorzy hiszpańscy dotarli tu wcześniej połowa kamienia (jeśli nie cały) z inkaskich budowli posłużyłaby do wzniesienia monumentalnej katedry otoczonej trzema innymi mniejszymi kościołami jakie spotyka się w każdym peruwiańskim mieście na każdym rogu.
Żeby uniknąć tłumów, za radą Adama z Cusco, nie pchamy się w zabudowania i uliczki, to zostawiamy sobie na później, ale idziemy w górę i podziwiamy widok na MP z górnych tarasów i postanawiamy wejść na szczyt Wayna Picchu. W Lonely Planet jest napisane, że wejście jest czynne do 13.00, jest 10.00 więc mamy jeszcze sporo czasu i najpierw idziemy obejrzeć Puente Inka, który okazuje się małą drewnianą kładeczką (zdjęcie w załączeniu). Niemniej jednak godzinny spacer jest bardzo miły i nie żałujemy. Przechodzimy na przeciwległą część MP i docieramy do stóp Wayna Picchu o 11.30. Pewnie podchodzimy do budki strażników, gdzie trzeba się wpisać do księgi wejść/wyjść. Przed nami wpisuje się jakaś para z Francji, i nagle tragedia – na górę może wejść 400 osób dziennie, a my jesteśmy osobami nr 401 i 402!!! Na nic zdają się prośby, przekonywania i nawet łzy Ewy. Strażnik jest nieprzejednany, choć widać że jest mu przykro. Siadamy z Ewą na ławce niedaleko i staramy się opanować emocje – Ewa rozżalenie, ja złość. Po chwili postanawiam jeszcze raz wypróbować/wykorzystać moje zdolności negocjacyjne. Zacząłem kombinować, że skoro góra jest dość spora i może nie wszyscy wchodzą na sam szczyt to moglibyśmy wskoczyć na takie „niewykorzystane” miejsca, że jesteśmy 16000 km od domu i to jest nasza jedyna szansa w życiu na wejście, że 401 i 402 to prawie 400… Byłem już o krok od użycia ostatecznego argumentu w postaci pochodzenia z „kraju papieża” (pais del Pápa), gdy udało mi się przekonać strażnika. Kazał nam poczekać jak nikogo nie będzie w pobliżu i wśliznęliśmy się bez wpisywania do księgi. W drodze na górę kilka osób schodzących wypytywało nas ze zdziwieniem jak udało nam się wejść, a my z pokerową miną odpowiadaliśmy, że byliśmy ostatnimi wpuszczonymi. Trochę się bałem drugiej punktu kontrolnego na szczycie, ale podpytałem tych co byli na górze, i okazało się, że nie ma już kontroli na szczycie. Wejście kosztowało nas trochę strachu, litry wylanego potu i przystanki co 10 metrów na odpoczynek, ale warto było. Na samym szczycie zobaczyłem jednak strażnika i już myślałem, że będziemy mieli problemy, ale na pytania czy jesteśmy ostatni i czy się zapisaliśmy z pewnością w głosie odpowiedziałem dwa razy „sí”; udało się. Wayna Picchu był nasz, a widok wynagrodził nam trudy. Dodatkowym bonusem było to, że na szczycie byliśmy już praktycznie sami (nie licząc jakiegoś włoskiego poety, który zapisywał natchnione wersy w swoim zeszycie). Spieszyliśmy się z zejściem, żeby nie być na dole ostatni bo ktoś mógłby zauważyć, że wszyscy zapisani zeszli a tu jeszcze jakaś dwójka się zjawia. Wtedy już bardziej niż o nas bałem się, żeby nasz amigo strażnik nie miał problemów. Przy wyjściu podziękowałem naszemu dobroczyńcy 100-solowym banknotem. Zaznaczam, że to nie była łapówka, tylko napiwek, bo ani razu nie dał nam do zrozumienia, że oczekuje jakiejkolwiek gratyfikacji. Z powodu naszego nielegalnego wejścia wspinaczkę tam i z powrotem wykonaliśmy w 1h 40min, podczas gdy przewodnik podaje, że samo wejście zajmuje do 1,5h. Na dole szczęśliwi i zmęczeni ściągnęliśmy T-shirty, które można było wykręcać i pospacerowaliśmy wąskimi uliczkami, które teraz były już dużo mniej zatłoczone.
O 16.00 wsiedliśmy do autobusu powrotnego do Aguas Calientes. Nie było już z nami Niemców więc wysiadanie odbyło się z przepychaniem…