Jak świeci słońce to jest naprawdę gorąco i można chodzić w samym podkoszulku, ale jak się tylko schowa to przypomina się zima. Wprawdzie nie taka przed jaka ostrzegają w przewodniku (with occassional snow), ale słońce zdradliwe. Co do przewodnikowych ostrzeżeń jeszcze, to najbardziej niepokojące są te dotyczące bezpieczeństwa, kradzieży itp. Wszędzie czytamy, ze kradną, że trzeba wszystko chować, nosić tylko tyle pieniędzy ile potrzeba na jeden dzień i unikać przechadzek po niebezpiecznych terenach, gdzie mogą na nas napaść, poddusić i ograbić do samej bielizny. Ideał to non stop czujny, niedbale ubrany turysta bez zegarka i aparatu, z plecakiem przed sobą i 50 soli (waluta Peru) w bucie. Nie nastraja to specjalnie pozytywnie do zwiedzania. Dzisiaj docieramy do Plaza de Armas z nadzieją na jakieś ciekawe parady i imprezy (wczoraj wieczorem gdy kładliśmy się spać był tu piękny pokaz fajerwerków, który oglądaliśmy z balkonu). I dzisiaj dzieje się, oj dzieje. Olbrzymi tłum dzieciaków w mundurkach szkolnych, rozradowani rodzice, szkolni fotografowie ze starymi Kodakami na szyi i oczywiście mnóstwo turystów. Dookoła placu parady rożnych szkół - przekomiczne przemarsze chłopców i dziewcząt, dla których krok defiladowy wydaje się być trudniejszy niż salsa. Wypadają z rytmu, gubią krok i mobilizują się tylko wtedy gdy skupia się na nich obiektyw aparatu albo ktoś z rodziny krzyknie dla dodania im sił. Nie bardzo wiemy co ze sobą zrobić, nie wiemy jakie są dalsze punkty programu (a to na co patrzymy trochę się nudzi) i ten tłum ogromny przytłacza. Arek, po przeczytaniu tych wszystkich ostrzeżeń, nie chce tu wyciągać aparatu. Oboje jesteśmy podenerwowani. Tak bardzo chcemy wszystko podziwiać, ale cos jest nie tak. Głupie uczucie - niepewność pierwszych dni w nowym miejscu z podsycanym stale poczuciem zagrożenia. I jeszcze dzisiaj zdecydowanie gorzej znosimy wysokość, Arka boli głowa, a ja szybko się męczę i irytuję. Mając świadomość wiszącej nad nami kłótni :) postanawiamy odejść trochę na bok, z dala od tłumu i pójść na kawę do miejsca, o którym czytaliśmy w świetnym, alternatywnym przewodniku po Cuzco (Cuzco Bizarro). Kawiarnia nazywa się Don Esteban y Don Pancho i konsumujemy tam najlepszą w historii empanada de pollo i mokkę, która zajmuje zaszczytne drugie miejsce w moim osobistym rankingu "mokk", zaraz po tej przygotowywanej w Starbucks... Z odwiedzonej po drodze informacji iPeru mamy plan eventów na najbliższy tydzień i instrukcje dotyczące Inti Raymi. I już nam dobrze. Wracając do Plaza de Armas mijamy kolejną paradę, tym razem dużo ciekawszą, z pięknymi folklorystycznymi strojami, z "miskami" poszczególnych prowincji siedzącymi na tronach mocowanych na dachach samochodów, wśród ziemniaków, liści bananowców, kościotrupów i małp. Robimy duuużo zdjęć.
Z centrum docieramy na Plaza San Blas, miejsca, które przez najbliższe kilka dni w Cuzco będzie naszym ulubionym. San Blas to słynąca z licznych galerii i sklepów z artesaniami artystyczna dzielnica Cuzco. Siadamy sobie na ławeczce w słońcu i obserwujemy tutejszą bohemę żyjącą z grania i robienia etnicznej biżuterii. Grają swoje własne zaangażowane utwory na przemian z takimi klasykami uduchowionej depresji jak "I'm a Creep" Radiohead. Jest nam błogo choć co chwilę podchodzą do nas lokalni sprzedawcy wyrobów artystycznych - tkanych pasków, figurek Pachamamy i obrazków. Kilkunastoletni chłopiec, który przedstawia się nam jako Pablo Picasso bardzo długo stara się nam sprzedać swoje obrazki, ale nie decydujemy się. Za to po absolutnie przemiłej rozmowie ze sprzedawczynią biżuterii z Chinchero kupuję piękny tęczowy naszyjnik . Moja pierwsza "cuzkeńska" pamiątka, ale nie ostatnia :)