Motto na dzisiaj: We support global cooling.
Jest coś takiego w pierwszym dniu w każdym nowym miejscu, że początkowo czujemy się jakby wszyscy na nas patrzyli. Wczoraj byliśmy trochę dzicy - za biali na to miejsce, za bardzo ubrani i niezbyt zorientowani w obyczajach żywieniowych czy rozrywkowych. Dzisiaj cool... Wstaliśmy po ósmej i po lekkim śniadaniu w hotelu od razu wybraliśmy się na plażę. Prawie pusta plaża, leżaki i parasol, gazety, książka i luz zupełny. Słońce, woda, piasek. Floryda pomaga nam złapać dystans do tego co zostawiliśmy w Polsce - relaksujemy się proporcjonalnie do zdobywanej opalenizny.
Czytam magazyn 944 - fashion, entertainment, lifestyle. - przeglądając reklamy Jaguara XF i Lamborghini wydaje mi się, że to reportaż z tutejszych ulic. Brakuje tylko Bentleya. Dla wszystkich, którzy nie wierzą w nasz wakacyjny wysiłek intelektualny - nie tylko przeglądam, ale i czytam :) I nagle naprawdę się zachwycam. Nie samochodem ani sukienką, ale artykułem o niezwykłym "majamskim" artyście - Carlosie Betancourt. Niesamowicie wszechstronny, trudny do sklasyfikowania - fotograf, malarz, performer, pisarz. Tworzy niezwykłe instalacje, maluje ludzi na milion kolorów, totalnie w stylu "glam, glitter and glitterati", który, as many of you know, lubię tak bardzo :) Polecam, zerknijcie http://www.carlosbetancourt.com/
Leżąc sobie i poczytując, moje obserwacje socjologiczne w pełni. Mamy oto parę nr 1 - ona leżała tuż obok nas, wyjątkowo zgrabna późna trzydziestka w mocno powycinanym czerwonym bikini, którego górna część dość szybko zniknęła odsłaniając bardzo miły oku "topless view". On Włoch, razem z kolegą w podróży po wrażenia. Wczoraj na plaży wyśpiewywał "O sole mio" jakby podkreślając "Si, sono italiano vero i jestem wszystkim czego spodziewacie się po Włochach". Zaczepił ją gdy przechadzała się po płytkiej wodzie i tak zaczął się ich flirt, który śledziłam przez kilkanaście minut do finalnej sceny wymiany numerów telefonu i maili i rozejścia się.
Po kilkugodzinnym opalaniu obiad smakuje rewelacyjnie i ta ogroooomna margarita, która na szczęście nie osłabia mojego zmysłu łowcy i na jednej z kelnerek zauważam rewelacyjne złote buty. Okazuje się, że druga z kelnerek, Argentynka, przywozi je do Miami na sprzedaż i tak oto, za 30 dolców w niecałe pół godziny (dziewczyna biegnie do domu po parę dla mnie :) staję się właścicielką prześlicznych flip-flopsów.
Jutro o tej porze będziemy już w samolocie do Quito. I już raczej nie będzie tak konsumpcyjnie i beztrosko. Ale na razie wracamy do hotelu cieszyć się jeszcze trochę luksusem. Jest cool.