Na lotnisku lokalnym w Quito kolejne obserwacje, w tym pierwszy objaw latynoamerykańskiej "mañany" (dotychczas wszystko szło zgodnie z zadziwiającym, mało południowym porządkiem). Odprawa powinna zacząć się już 15 minut temu, a tu ani ogłoszeń, ani zmian na tablicy z odlotami. Kolejne samoloty odlatują, nasłuchujemy co mówią przez megafony, ale w potoku zlewających się hiszpańskich słów nie słyszymy "Galapagos". Na szczęście wśród tłumu lokalsów bez trudu identyfikujemy czekających tak jak my (i spragnionych kontaktu z dziką naturą) gringos. Nie sposób ich nie zauważyć - białe panamskie kapelusze (to Ci co odwiedzili już ekwadorską Cuencę), jasnowłose, skąpo ubrane młode dziewczyny w japonkach i płowowłosi opaleni chłopcy w koszulkach z Che lub flagą kubańską (doświadczenie słuchowe sugeruje niemieckich lub holenderskich backpackers), duża grupa amerykańskich turystów w podziale na dwie podgrupy - hałaśliwe rodziny z dziećmi i zorganizowane grupy emerytów w bardzo za krótkich spodenkach. I my - lekko spłoszeni przedstawiciele mniejszości z bloku postkomunistycznego.
Wreszcie słyszymy upragnione "The plane to Galápagos via Guayaquil will board now" (swoją drogą jedyna zapowiedź także po angielsku) i lecimy :)