Dzisiaj był pierwszy, w całości "Galapagos Day" - coś niesamowitego. Płynęliśmy na motorze całą noc, mocno bujało i zasnęliśmy w oczekiwaniu na więcej niż pewną chorobę morską. Pobudka o szóstej, słońce wdzierające się do kabiny. Zero efektów i śladów choroby morskiej, samopoczucie wyborne. Po śniadaniu o siódmej zaraz wyruszyliśmy na Isla Genovesa, mała całkiem wysepka na północy archipelagu, a jakie kryje cuda i skarby. Już na plaży przywitały nas szczeniaczki lwów morskich - rozkosznie wylegujące się przy rozbijających się falach. Nawet nie podniosły głów jak wysypaliśmy się na ląd, nawet nie ruszyły się z miejsca jak nasze cienie przysłoniły im słońce, w którym się grzały. Przyzwyczajone do rozentuzjazmowanych tłumów i aparatów wycelowanych prosto w ich psio-kocie pyszczki spokojnie znosiły wszystkie "och" i "aaach" i "oooo". Gdy po kilkunastu minutach obskakiwania ich za przyzwoleniem lekko znudzonego Roberto odeszliśmy kawałek dalej podniosły się, rozdziawiając paszcze i wydając na nasze pożegnanie najbardziej niesamowite gardłowe dźwięki jakie w życiu słyszałam.
My ruszyliśmy w głąb wyspy. I zaczęło się. Gdyby jakiś czas temu ktoś powiedział mi, że będę zachwycać się ptakami i patrzeć na nie bez końca, to bym go wyśmiała. Nie będę nawet próbować wiernie opisywać tego co widzieliśmy i jak to przeżyliśmy, bo mnogość gatunków i ich różnorodność wizualna nas trochę przytłoczyły. Rozłożyste fregaty wielkie z nabrzmiałymi ogromnymi czerwonymi podgardlami, które prezentują potencjalnym partnerkom okresu godowego, charakterystyczne dla wysp niebieskonogie i czerwononogie głuptaki (ang. blue-, red-footed boobies), zięby i inne, których nazwy będą sie jeszcze przewijać na innych wyspach. Były wszędzie - na każdym drzewie, w każdej szczelinie, na każdym kawałku wypalonej słońcem ziemi. Znowu, zupełnie nie przejmujące się naszą obecnością, nie płoszą się i nie zmieniają wygodnych miejsc. Można do nich podejść na odległość kilkunastu centymetrów, celować w nie wielkim obiektywem (Arek :)), a one się nawet nie przesuną. Tylko patrzą, przebierają nogami i wydają najróżniejsze ptasie trele. Można nawet odnieść wrażenie, że to one nas obserwują, z zaciekawieniem zerkają, śledzą wzrokiem, nawet odwracają głowę. Najbardziej ciekawskie były młode głuptaków Nazca. Coś niesamowitego. Jeden z nich na mój widok wyciągnął komicznie szyję i ruszył na mnie przecudnie stąpając na swoich błoniastych łapkach. Stanął tuż przede mną i złożył mi u stóp gałązkę, którą przechowywał w dziobie. Prezent od zalotnego głuptaka. How cute is this?? Prawdopodobnie przyciągnął go materiał lekki, kolory, w który spowita byłam, no chyba, że jednak moja osławiona już w niektórych kręgach, "mina mEwy"
Po tym niezwykłym dwugodzinnym spacerze mieliśmy ponad godzinę pływania i nurkowania przy skałach. Dzisiaj było mi już dużo lepiej - więcej widziałam, mniej się bałam i całkiem długo wytrzymałam pod wodą. Arek jest równie niezmordowany z aparatem w ręku co z maską na twarzy. Pływa do samego końca i wychodzi z wody ostatni.
Po obiedzie popłynęliśmy na inną część wyspy - znowu olbrzymie ilości ptaków, różnorodne poziomy lawy, kaktusy i niezwykłe drzewa "palo santo" (święte drewno), które po delikatnym rozcięciu kory pachną zabójczą mieszanką kadzidła, mięty i kamfory - trochę jak "Black Kashmere" Donny Karan, ale o niebo piękniej :)