Na lotnisku Baltra na wyspie Santa Cruz od razu uderzył nas upał. My jak zwykle poubierani na cebulkę (bo w tych samolotach wieje niemiłosiernie, a kocyki tylko w transatlantykach...), ale nawet pierwsza warstwa to przy takim kontraście temperatur za dużo. Tak więc spoceni, zewsząd otoczeni piachem, ogłuszeni latającymi tuż nad nami samolotami i nieświadomi przyszłości, grzecznie udajemy się do kontroli paszportowej (bo chociaż to ten sam kraj, to inne zasady wjazdu i rygorystyczna kontrola liczby turystów, którzy mogą odwiedzić Islas Encantadas). Trzeba teraz jeszcze uiścić opłatę 100 dolarów za możliwość zwiedzania Parku Narodowego, odebrać białą karteczkę wjazdową (której nie wolno zgubić jak polecił nam strażnik) i oto wpadamy w tłum przewodników, właścicieli prywatnych łódek i grupek szczęśliwych turystów, którzy już odnaleźli swojego przewoźnika.
Zupełnym przypadkiem "zapomnieliśmy" przykleić sobie takich specjalnych obciachowych naklejek z nazwą naszego jachtu, dzięki czemu szybciej miał nas odnaleźć nasz guide (wierząc w jego umiejętności i doświadczenie poszukiwacza zaginionych gatunków). I nie pomyliliśmy się - kilka spojrzeń w prawo i w lewo i słyszymy: "San Jose?". Roberto, jak się nam przedstawia, jest już z kilkuosobową grupą naszych współtowarzyszy. Wśród nich, jedna z hałaśliwych amerykańskich rodzin i pan w bardzo dużym kapeluszu kowbojskim. Będzie czad, myślimy, wymieniając kurtuazyjne uśmiechy na dźwięk podawanych imion, których i tak nie jesteśmy w stanie zapamiętać. Nasze bagaże zabiera specjalny transport na jacht, a my z przewodnikiem jedziemy autobusem do oddalonej kilkaset chyba metrów przystani. Tam, pierwsze bliskie spotkanie z naturą. Wrażenia wzrokowe i olfaktoryczne - mocne. Na ławkach, tradycyjnie zaprojektowanych dla czekających na łódź pasażerów, rozłożyły się duże i małe lwy morskie - jak się później przekonamy najbardziej rozkoszni towarzysze naszych spacerów i nurkowań. Leżą, prychają, drapią się i trącają, nie zwracając uwagi na liczne odgłosy zachwytu, piski dzieci i flesze. Nie zważając na towarzystwo innego gatunku oddają się zaspokajaniu potrzeb fizjologicznych i emocjonalnych. Nie mamy czasu na dłuższe obserwacje, bo nasz jacht już czeka. Zabierają nas tam dziesięcioosobowe łodzie (pangi, dinghy) kierowane przez ciemnoskórego, wesołego Madrid i rozmarzonego Danilo, którzy przez najbliższy tydzień będą nas wozić między jachtem a wyspami. Nasz jacht jest absolutnie fantastyczny - dosyć obszerne kabiny z dwoma dużymi łóżkami, osobną łazienką z prysznicem (i gorącą wodą, co podobno rzadkie), z oknem i drzwiami wychodzącymi na pokład. Poznajemy skład dziewięcioosobowej obsługi - oprócz Madrida i Danilo najczęściej będziemy mieć kontakt z Jeffersonem - szefem baru i kelnerem oraz pośrednio (acz jak się później okaże w samych superlatywach) z kucharzami Mosesem i Pedro. Po lekkim lunchu - pierwszy snorkelling z łodzi. Z duszą na ramieniu, szybkim, urywanym oddechem i komicznie machając płetwami zwiedzałam pierwsze podwodne tereny. Raczej "zaliczając" i przełamując swój strach niż podziwiając podwodne cuda. Na razie bardziej fascynują mnie ogromne pelikany, któe stacjonują na drzewach przy plaży, stukając się co chwilę wielkimi dziobami. Czasem schodzą z drzewa na plażę i patrzą w dal. Leżałam sobie w płytkiej wodzie odpoczywając po trudach machania płetwami, a jeden patrzył się intensywnie ni to na mnie ni to na horyzont w oddali, zastanawiając się może czy jest jakieś życie poza tą wyspą... Jak wstałam po płetwy to odprowadził mnie wzrokiem, podrapał się dziobem, zaklekotał i sobie poszedł. Która ryba to potrafi? A serio - bardzo bym chciała wyciągnąć jak najwięcej przyjemności z podwodnego zwiedzania, bo widoki tutaj piękne.
Co do zestawu pasażerskiego, to po weryfikacji pierwszego wrażenia, jest bardzo w porządku - średnia wieku niższa niż się spodziewaliśmy (i nie ma Niemców, którzy mogliby się pastwić nad naszym "moralnym zwycięstwem" w EuroCopa:).
PS Jest dziewiąta wieczorem i właśnie kładziemy się spać. Po pysznej kolacji zakończonej fenomenalnym deserem z baby banana w sosie pomarańczowym zostaliśmy jeszcze w sweterkach na górnym pokładzie - ja z ipodem, a Arek z książką katalogizujacą podwodne stworzenia. Z otwartą buzią podziwiał potwory tutejszych wód, niepocieszony, że nie może zabrać tej książki ze sobą w otchłań oceanu.