Lot był znośny. Brak płaczących dzieci w zasięgu słuchu to prawie jak lot "biznesem".
Nie wiem jak to jest możliwe (w LOT powołano nawet specjalną komisję, żeby to wyjaśniła), ale wylądowaliśmy co do minuty zgodnie z z rozkładem czyli o 17.45 (czasu lokalnego). British Airways pany! I jeszcze ta filmowa biblioteka, w której z 15 filmów, które zawsze chcieliśmy zobaczyć. Zamiast eliminować sleep depravation, którego ofiarą padłam w ciągu minionych kilku dób, oglądam "The Other Boleyn Girl" i "There will be blood" - oba świetne. Arek bardziej o siebie dba, bo zasypia.
Po wyjściu z samolotu w długiej kolejce przesuwamy się do kontroli - dobiega nas donośne wołanie "Any US Presidents? Any US Presidents?" Rozglądamy się podekscytowani w poszukiwaniu Clintona czy Busha, ale z kolejki wychodzi tylko pokaźnych rozmiarów para pięćdziesięciolatków w kapeluszach panamskich. "We are US residents, sir". No proszę.
Jeszcze tylko oficer imigracyjny i jesteśmy. Ha!, gdyby to było takie proste. W trakcie lotu wypełniliśmy wymagane kwity, między innymi oświadczenia, że nie chcemy wytruć Amerykanów przywiezionymi w słoiczkach groźnymi chorobami itp. W kolejce po wizę miły urzędnik sprawdził czy są prawidłowo wypełnione i okazało się, że a jakże są, tyle tylko, że nie mogą być wypełnione czerwonym kolorem. A Ewie wydawało się, że będzie ładniej... ;) Dostaliśmy nowe formularze i ja przesuwałem się w kolejce (w której byłem prawie ostatni), a Ewa zajęła się kopiowaniem dokumentów teraz już na czarno. Niczym się nie krępując rozsiadła się wygodnie prawie na środku sali zostając coraz bardziej w tyle za kolejką. Kiedy już skończyła formularze nagle się rozbiegły bo akurat siedziała w miejscu gdzie dmuchała klima... Na szczęście nie uciekły daleko. Jak już udało się je pozbierać to okazało się, że zamiast daty urodzenia jest dzisiejsza data. #*!!*#*##*^&*#@!!!!
Jeszcze jeden formularz... W końcu dotarliśmy do stanowiska imigracyjnego. Odciski palców, zdjęcie, chwila wstydu gdy urzędnik spojrzał z politowaniem na liczbę błędnie wypełnionych formularzy (jego wzrok wyrażał niezbicie: znowu ciemna hołota przyjechała odwiedzić cywilizację, pisać by się przynajmniej nauczyli) i gotowe. Bienvenido a Miami!