No i nieznane są koleje losu. Po blisko trzech miesiącach włóczenia się solo po bardziej i mniej dzikich zakątkach Ameryki wylądowaliśmy na all inclusive w panamskim kurorcie Farallan, w hotelu Royal Decameron Beach, Spa and Golf... Początkowo, na koniec tego okresu fantastycznej włóczęgi mieliśmy jechać na Key West, Floryda, ale huragan Fay pokrzyżował nam plany. Nigdy wcześniej nie byliśmy na takich wakacjach i wiedzieliśmy, że to niekoniecznie jest nasz styl spędzania wolnego czasu, ale dlaczego nie? Z Ekwadoru do Panamy – gwarancja słońca i dużych ilości margarity.
Ciekawe przygody zaczęły się juz na lotnisku w Quito. Podchodzimy do check-inu (Arek mówi, że coś mu się nie podoba, bo jesteśmy 2,5 ha przed odlotem, a tu nikogo nie ma). Okazuje się, że nie ma, bo odprawa zaczyna się dopiero na 1,5 godziny, a samolot jest o dziewiątej, a nie o siódmej. No tak, dziewiąta, dziewiętnasta – Arek lekko się pomylił :) Teoretycznie moglibyśmy nawet jeszcze wrócić do mojego brata, bo to bardzo blisko, ale zostajemy i idziemy na hamburgera. Nasze zamówienie ma numerek 13.
Kiedy już o właściwej godzinie stawiamy się przy stanowisku, ludzi jest już odpowiednio dużo, ale to nie koniec naszych przygód. Okazuje się, że do wjazdu do Panamy potrzebna jest żółta książeczka szczepień (co udaje nam się zrozumieć nie od razu). Ja swoją mam, ale Arek zostawił ją u Bogdana (dotychczas nigdzie jej od nas nie chcieli). Musi po nią pojechać. Zostaje sama z nadzieją, że może kupię sobie coś fajnego na pocieszenie w duty free, ale przypominam sobie, że przecież ukradli mi też kartę kredytowa i nie mam ani grosza przy sobie... No nic, pomaluję się Chanel i też będzie przyjemnie. Na migration, you must be kidding, kierują mnie do okienka 13 i kiedy po przejściu okazuje się, że sklep z kosmetykami przechodzi remont i jest zamknięty, postanawiam nie kusić losu i nie ruszać się z krzesła w poczekalni. Arek wraca po pół godzinie, też z okienka nr 13 (biorąc pod uwagę, że jak nas okradli siedzieliśmy na siedzeniach 13 i 14 – po raz pierwszy nie lubię tej liczby...), ale nie dajemy się, gotowi na kilka dni nicnierobienia na plaży.
Po szczęśliwym locie lądujemy w gorącej Panamie. Razem z nami ponad setka stęsknionych wakacji Ekwadorczyków. Z lotniska mamy jeszcze blisko dwie godziny podróży autobusem do naszego hotelu nad oceanem. Przewodnik naszego autobusu, strasznie szczupły, czarnoskóry Wesley, od razu bezbłędnie mnie identyfikuje i stwierdza z radością „Tenemos una gringa”. Arka nie zdemaskowano. Kiedy docieramy do hotelu, naszych bagaży jeszcze nie ma i w oczekiwaniu na nie wszystkich wysyłają na jedzenie. Hamburger i margarita o trzeciej nad ranem. Klasa. Kiedy tak siedzimy w środku nocy konsumując pierwszy należny nam posiłek all inclusive, noc przecina rozdzierający spiewokrzyk „Sto lat, sto lat, niech żyje, czyje nam!” Przerażeni zastygamy – czy to możliwe żeby rodacy pijacy czekali na nas akurat tutaj????? Na szczęście, gdy przybliżają się, okazuje się, że nie jest to grupa trzydziestu balujących siedemnastolatków, ale tylko dwie pary, w tym jedna na pewno anglojęzyczna. Nie odzywamy się gdy przechodzą i unikamy rozpoznania. Chcemy tylko słońca i drinków, nie towarzystwa... No i o kolejnych kilku dniach nie ma co pisać, bo oprócz słońca i drinków działo się niewiele. Arek gra w siatkówkę, biega, a piasek jest tak gorący jak rozgrzane węgle. Ja pływam, czytam Glamour i uśmiecham się do ludzi. A niebo jest przy tym niebieskie.