Mieszkamy w Barrio Bellavista, szybko rozwijajacej sie dzielnicy pelnej barow, klubow nocnych, restauracji i sklepikow z bizuteria z lapis lazuli, niebieskim polszszlachetnym kamieniem wydobywanym tylko w Chile i w Afganistanie. Do hotelu, w ktorym spimy trafilismy tradycyjnie juz po przejsciach. Z lotniska pojechalismy do Happy House Hostel, ktory (po korespondencji, ktora prowadzilam sadzac) zarezerwowalam dla nas w milym miejscu obok tetniacego zyciem Barrio Brazil. Na miejscu okazalo sie, ze ktos zapomnial dokonac finalnego klikniecia w systemie i rezerwacji nie ma. Poczatkowo bylismy lekko zszokowani spokojem Pani recepcjonistki, ktora z rozbrajajacym usmiechem poinformowala nas, ze rezerwacji nie ma i wzruszywszy ramionami patrzyla na nas wyczekujaco (jakby spodziewajac sie, ze obrocimy sie na piecie i wyjdziemy). Na szczescie stanela na wyskosci i zadania i po wykonaniu telefonu do zaprzyjaznionego hotelu i oplaceniu naszej taksowki skierowala nas do duzo lepszego boutuque hotelu El Patio, gdzie dostalismy specjalna cene (polowa normalnej stawki) i kupon na welcome drinka do pubu Dublin. I tak wyladowalismy w irlandzkim pubie na tradycyjnym amerykanskim hamburgerze i chilijskim pisco sour (ktore swoja droga nie jest tak dobre jak peruwianskie).
Postanowilismy zwiedzic Santiago w sposob, ktorego dotychczas nie probowalismy – specjalny turystyczny double decker. Mamy tylko jeden dzien na zobaczenie najwazniejszych miejsc i bez uprzedniego przygotowania trudno nam samym zadecydowac co warto najbardziej. To byla dobra decyzja, bo kupujac calodzienny „bilet” mozemy wsiadac na jednym z kilkunastu turystycznych przystankow i po zasiegnieciu rady i wysluchaniu przewodnika wysiadac gdzie chcemy.
Santiago nie robi na nas takiego wrazenia jak Buenos Aires. Chociaz ma niezaprzeczalny atut w postaci położenia. Zupelnie niezwykle, malownicze umiejscowienie u stóp wysokiego masywu górskiego Andow, wsrod pokrytych sniegiem wierzchołkow. Z czasów kolonialnej świetności znajduje się tu wiele zabytków, o ktorych sie rozpisywac nie bede. Maja tez Chilijczycy swoj Sanhattan, czyli Manhattan w sercu Santiago, z wysokimi biurowcami i sieciowymi hotelami. Maja tez Ñuñork, jak nazywaja uroczo kosmopolityczny plac w centrum dzielnicy Ñuñoa.
Panoramę miasta najlepiej można podziwiać ze wzgórza San Cristobal, obok ktorego mieszkamy i na ktore wybralismy sie poznym popoludniem z nadzieja na piekny zachod slonca. Bo nigdzie jeszcze nie widzielismy takich zachodow jak tutaj - rozowe i czerwone, z pierzastymi oblokami w kolorze vino tinto na tle pomaranczowego nieba. Efekty naszego zwiedzania na zdjeciach.