Po południu docieramy do Ica, skąd taksówką dojeżdżamy do Huacachiny - malutkiej oazy pośród malowniczych wydm. Mimo małych rozmiarów, oaza jest na tyle znana w Peru, że została uwieczniona na banknocie 50-solowym. Kiedyś był to wypasiony kurort, dzisiaj jest mekką backpackersów chcących odetchnąć chwilę na piasku nad brzegiem mikroskopijnego bajorka. Wieczorem drinkujemy z poznaną parą z Holandii (są od nas o 10 lat młodsi!). Następnego dnia żadnego zwiedzania tylko relaks na sandboardzie (przed południem), przejażdżka buggy po wydmach po południu (kierowcy są rzeczywiście szaleni) połączona z jeszcze większą dawką sandboardingu. Ja staram się stawiać pierwsze kroki, ale nie jest to wcale proste. Pierwszy raz mam deskę na nogach i częściej leżę niż jadę, ale i tak jest to świetna zabawa, tym bardziej, że potrafię zapozować do zdjęcia jakbym od urodzenia nic innego nie robił tylko szusował po piasku ;). Na przejażdżce buggym Ewa i kilka innych osób za radą kierowcy zjeżdża na desce na brzuchu. Raz też spróbowałem i muszę powiedzieć, że jest w tym o wiele więcej adrenaliny. Prędkość jest szalona - jednemu z amatorów tej zabawy podczas zjazdu spadły spodnie do kolan, razem z bielizną! Śmiechu było dużo, ale nie zazdroszczę mu otarć tu i ówdzie... Inny zarył głową w piach (była też krew), była też złamana deska. Zabawa pycha! Po obejrzeniu zachodu słońca na wydmach wracamy do oazy i idziemy na super kolację - najlepsza lasagne jaką w życiu jadłem. Jutro jedziemy do Limy.
PS. Po powrocie do Quito okazało się, że przez piasek, szlag trafił nasz aparacik i zdjęcia z Peru. Na szczęście udało się odzyskać prawie wszystkie, ale właśnie z Huacachiny i Limy najwięcej straciliśmy... Na dole to co udało się uratować.